„Szkolenie kosztuje 25 mln zł, ale gdy kończymy 40 lat, nikt się nami nie interesuje” - Wydarzenia - Forbes.pl


A former GROM operator discusses his post-military career, including his experiences in Ukraine and his current work providing specialized training and security services.
AI Summary available — skim the key points instantly. Show AI Generated Summary
Show AI Generated Summary

Zbigniew Radecki (były operator GROM-u, założyciel NCTS Group): Ja przeszedłem w wieku 39 lat.

To chyba nie jest standardowa ścieżka kariery. Kończysz służbę w wojsku i stajesz się przedsiębiorcą?

Szczerze, to miałem z tym problem. Ale z innego powodu. Bo wiedziałem, ile nasz kraj we mnie zainwestował. To znaczy, żeby przez prawie dekadę służyć w jednostce GROM, musisz non stop utrzymywać maksymalnie wysoki poziom sprawności i zdolności bojowych. A to jest możliwe tylko dzięki codziennym intensywnym ćwiczeniom i niekończącym się treningom strzeleckim. Kiedyś z moim kumplem policzyliśmy, ile to kosztuje. I wyszło nam, że przez okres naszej służby państwo wydało na utrzymanie każdego z nas w pełnej dyspozycji – minimum 25 mln zł.

CZYTAJ TAKŻE: W obliczu zagrożenia Polacy będą jak dzieci we mgle. „Nawet nie mamy zapasu papieru toaletowego”

Naprawdę? Tyle jesteście warci?

Tak. Sam widzisz, dopiero takie liczby sprawiają, że otwierają ci się oczy. I zobacz, jaka to jest patologia. Nasz kraj tyle w nas inwestuje, po czym w wieku 40 lat wypuszcza nas na rynek cywilny, w ogóle nie interesując się tym, co dalej robimy. To nie jest standard, wiele krajów tak łatwo nie wypuszcza weteranów służb specjalnych – korzystają dalej z ich umiejętności i doświadczenia.

Ale ty miałeś już plan, co chcesz robić jako młody emeryt?

Tak. Z tym że moim pierwszym ruchem wcale nie było założenie firmy, tylko wyjazd na Ukrainę.

Zaciągnąłeś się na ochotnika od razu?

Nie tyle „zaciągnąłem się” – dzięki rekomendacji zostaliśmy zaproszeni do współpracy z UA SOF. Najpierw przez pół roku musieliśmy czekać na potwierdzenie wszystkich zgód związanych z odejściem z czynnej służby przez Dowództwo Komponentu Wojsk Specjalnych (DKWS). I z moim przyjacielem ruszyliśmy tam dopiero we wrześniu 2022 r.

CZYTAJ TAKŻE: Unia Europejska włącza się do wyścigu zbrojeń. W grze specjalny fundusz i setki miliardów euro

Co robiłeś na Ukrainie?

Na przykład uczestniczyliśmy w próbie odbicia elektrowni atomowej w Zaporożu.

Ale ona wciąż jest chyba w rękach Rosjan?

Tak, bo to była nieudana operacja, zresztą trzecia z kolei nieudana.

Co zawiodło? Rosjanie mieli zbyt dużą przewagę?

Nie, nawet nie o to chodziło. Z tego, co pamiętam, w tym ataku po naszej stronie brało udział 750 operatorów z różnych krajów. Problem polegał na tym, że o planie tej operacji dowiedzieliśmy się post factum, po tym, jak wszystko zostało już uzgodnione. Zakładał on dotarcie do elektrowni łodziami bojowymi, płynąc kilka godzin w dół Dnieprem. Wystarczy spojrzeć na Google Maps, żeby się zorientować, dlaczego od początku ten plan był nierealny. Z tamtego miejsca do elektrowni prowadzą tylko dwie drogi, obie między skałami przez plaże. I można było spodziewać się, że w związku z tym Rosjanie będą szczelnie ich pilnowali. I kiedy faktycznie tam dotarliśmy, trafiliśmy na bardzo ostry ogień. Niestety, podczas tego ataku kilka osób zginęło i to nie tylko z powodu ognia przeciwnika.

Fot.: Piotr Waniorek / Forbes

Ta porażka coś zmieniła?

No właśnie niewiele. Dalej nie byliśmy dopuszczeni do planowania operacji. Dowiadywaliśmy się o wszystkim za późno, nie było przestrzeni, byśmy mogli dać jakiś swój feedback, wykorzystując naszą wiedzę i doświadczenia z czasu służby w Iraku czy Afganistanie. A my nie chcieliśmy, by dochodziło do sytuacji, w których w efekcie jakichś błędów taktycznych ktoś ginie.

CZYTAJ TAKŻE: Niemcy znów wchodzą na ścieżkę zbrojeń. I tym razem to dla Polski dobra wiadomość [ANALIZA]

Z czego to wynikało? Przecież przy robieniu takich operacji specjalnych pracowali na pewno zawodowo przeszkoleni żołnierze?

Część akcji oczywiście była udana, a z biegiem czasu – coraz więcej. To był początek wojny – nie wszystko działało jeszcze tak, jak trzeba, konieczna była wymiana wiedzy, najlepszych standardów w planowaniu operacji. To też są profesjonaliści, ale są dość hermetyczni i mocno trzymają się swoich standardów. Trochę trudno też im się dziwić. Z ich perspektywy to wyglądało tak, że przyjechało dwóch „kozików” z zagranicy i chcieliby im planować działania. Wiadomo, że na takie zaufanie trzeba zapracować, a zabrakło na to trochę czasu. Z uwagi na słabą współpracę z ówczesnym liderem zespołu wróciliśmy do Polski. Ale na krótko, bo potem na prawie 9 miesięcy trafiliśmy do nowego projektu na Ukrainie, ale o tym już nie mogę mówić.

Trudno było ci się odnaleźć na rynku jako weteranowi służb specjalnych?

Postanowiłem wykorzystać to, w czym byłem najlepszy, służąc przez prawie dekadę w GROM-ie. I zacząłem oferować szkolenia dla end userów…

…czyli?

Dla profesjonalistów – ludzi pracujących w służbach, od policji po straż graniczną. Szkoliłem ich z metod wejścia, czyli z tego, w czym sam się specjalizowałem w GROM-ie.

Na czym to polega?

Na siłowym wejściu do obiektu. Metod jest kilka: od wyważania drzwi za pomocą lekkich urządzeń hydraulicznych, działających pod ciśnieniem, przez korzystanie z wytrychów, po metody wybuchowe. I niezależnie od wybranej metody, to jest zawsze jakaś gra między prędkością i bezpieczeństwem wejścia. Ja na tych szkoleniach staram się ludziom uzmysłowić wartość tego drugiego, bo trochę się ostatnio zmienia.

Masz na myśli, że zrobiło się mniej bezpiecznie?

Polska przez ostatnie lata naprawdę była jednym z bardziej bezpiecznych krajów i trochę wszyscy przestaliśmy przywiązywać do tego odpowiednią wagę. A tymczasem w ciągu ostatnich trzech lat napłynęło do nas dużo imigrantów, szczególnie z byłych republik radzieckich, i przestępczość rośnie. Nie można tego lekceważyć, stawiając tylko na szybkość wejścia, bo mogą zacząć ginąć ludzie.

A skąd w ogóle wzięła się ta twoja specjalizacja?

Jak każdy, kto trafia do sekcji bojowej GROM-u, przeszedłem selekcję. Następnie trafiłem na kurs podstawowy i jako operator dołączyłem do zespołu bojowego. Potem doszła specjalizacja, a ponieważ zawsze lubiłem, jak dużo się dzieje, adrenalinę i hałas, zacząłem szkolić się z MOE/EMOE, czyli niewybuchowych i wybuchowych metod wejścia, i zostałem specjalistą od breachingu, czyli „człowiekiem od ładunków wybuchowych”.

Co tu jest najważniejsze? Technika?

No właśnie nie. Kluczowa jest odpowiedzialność, bycie świetnym taktykiem i umiejętność zaplanowania operacji tak, by na przykład zakładając 4-, 5-kilogramowy ładunek wybuchowy przyłożony do ściany lub stropu, było maksymalnie bezpiecznie. W tych rzeczach nie można odpuścić, nawet na milimetr. Bo dopóki ładunek wybuchowy nie ma kontaktu z materiałem inicjującym, jest bezpieczny. Tego drugiego wystarczy dosłownie jeden gram i jest on w stanie „pobudzić” setki kilogramów materiału wybuchowego plastycznego w milisekundę, powodując detonację całego ładunku.

CZYTAJ TAKŻE: Tak może wyglądać Tarcza Wschód. Oto czym będzie system za 10 mld zł

W jakim stopniu to jest bezpieczne?

Wbrew pozorom w Iraku czy Afganistanie wchodzenie metodą wybuchową było najbardziej bezpieczne. Oczywiście, mieliśmy nawet gorące dyskusje z afgańskimi oficerami, którzy argumentowali, że powoduje to „większe zniszczenia”. Wielokrotnie słyszałem te zarzuty, ale moja odpowiedź zawsze była ta sama: czy któryś z naszych albo waszych żołnierzy dzisiaj zginął? No nie. A czy we wcześniejszych operacjach ludzie ginęli? No tak. Bo wchodzili „cichszymi” sposobami i trafiali na przykład na pozostawione przez przeciwnika pułapki, tzw. IED, czyli improwizowane ładunki wybuchowe.

Ale to jest bardzo specjalistyczna wiedza, rozumiem, że cywilów tego nie uczysz?

Nie, ich szkolę ze standardowych umiejętności strzelecko-taktycznych, takich jak obchodzenie się z karabinkiem w terenie, w ruchu, w różnych postawach, przy zmieniających się warunkach pogodowych.

A w Polsce można w ogóle mieć legalnie karabin?

Samopowtarzalny karabinek, np. konstrukcji AR-15, w takich samych standardach jak te stosowane przez służby mundurowe w operacjach na całym świecie, posiadany np. do celów sportowych lub kolekcjonerskich – tak. Pozwolenie uzyskuje się w Komendzie Wojewódzkiej Policji, wcześniej trzeba zdać egzamin na patent strzelecki organizowany przez Polski Związek Strzelecki. On uprawnia do uzyskania licencji zawodniczej niezbędnej do uzyskania pozwolenia na broń do celów sportowych. Oczywiście wymagane jest też pozytywne przejście badań lekarskich i psychologicznych, uzyskanie nieposzlakowanej opinii od dzielnicowego i oczywiście nie można być karanym. Ale po uzyskaniu patentu i spełnieniu wyżej wymienionych wymogów – uzyskanie pozwolenia na broń jest formalnością. Co roku licencję sportową trzeba przedłużać, startując w zawodach minimum 1–2 razy do roku, uczestnicząc w kilku konkurencjach.

A ile trzeba ćwiczyć, żeby zdać egzamin na patent?

Wszystko zależy od predyspozycji danej osoby, to jak z egzaminem na prawo jazdy. Myślę, że średnio kilka miesięcy regularnego chodzenia na strzelnicę. Chodzi o to, by wystrzelić kilka tysięcy sztuk amunicji, spędzając tam realnie około 50 godzin.

Fot.: Piotr Waniorek / Forbes

Czym taki karabinek różni się od broni automatycznej używanej przez zawodowych żołnierzy?

To są karabinki AR, pozbawione możliwości strzelania ogniem ciągłym. Tak realnie największa różnica w porównaniu z full-automatem sprowadza się do zainstalowanego w nim mechanizmu, który po każdym strzale broni automatycznie wprowadza kolejny nabój do komory. Aby oddać kolejny strzał, użytkownik musi więc ponownie nacisnąć spust. To daje kontrolę nad liczbą oddawanych strzałów.

Ile takiej broni można mieć w domu?

Są pewne różnice w podejściu w zależności od województwa. Moi kursanci posiadają przeciętnie od kilku do kilkunastu sztuk broni – zwykle pistoletów i karabinów.

Sporo… A czym twoje szkolenie różni się od komercyjnego chodzenia na strzelnicę?

O odczuciach i o tym, co im osobiście to daje, pewnie najlepiej jest porozmawiać z kursantami… (śmiech). Ja mogę ci to porównać na liczbach. Startując w zawodach i przechodząc przez wszystkie konkurencje konieczne do tego, by przedłużyć sobie licencję strzelecką na następny rok, wystarczy oddać zapewne łącznie nie więcej niż około 100 strzałów. U mnie na ostatnim szkoleniu zorganizowanym na początku kwietnia każda osoba zużyła prawie 1 tys. sztuk amunicji.

Dalsza część tekstu pod materiałem wideo

I czego się nauczyli?

Zaczynamy od podstawowej pracy z karabinkiem i pistoletem – procedury bezpieczeństwa, określenie prawidłowej postawy, wyznaczenie punktów celowania, następnie dochodzi strzelanie w ruchu albo z wymuszonych postaw. Potem dokładamy wykorzystanie zasłon, czyli na przykład symulacja oddawania strzałów z ukrycia albo zza samochodu. Obowiązkowym ćwiczeniem podstaw techniki walki jest poruszanie się na przykład kilkuosobowej grupy, która strzelając, musi non stop pilnować szyku, tak by nikt nie został z tyłu ani nie wysunął się do przodu. Poziom wyżej jest Close-Quarters Battle (CQB), czyli trening taktyki angażowania wrogów w walce w bliskim dystansie – na przykład przy szturmowaniu pomieszczeń, gdzie ukrywa się wróg, celem jego neutralizacji. O tym, na jakim poziomie są nasze szkolenia, najlepiej świadczy fakt, że na ostatnie połowa kursantów przyleciała z Wielkiej Brytanii, a szkolącymi byli moi koledzy z SAS-u (Special Air Service, jednostka specjalna British Army – red.), którą nie tylko ja uważam za najlepszą i najbardziej elitarną jednostkę wśród wojsk specjalnych na świecie.

CZYTAJ DALEJ: Polski miliarder chce uzbroić pracowników i nauczyć ich strzelać

Jak doszło do tej współpracy?

Aarona z SAS-u poznałem na szkoleniu „breacherskim” (z technik wejścia) w Wielkiej Brytanii w 2019 r. Ale wtedy jeszcze obaj byliśmy na służbie i nasze drogi się rozeszły. Po tym, jak przeszedłem na emeryturę, zaczęliśmy rozmawiać o możliwościach kooperacji. On ma ogromne doświadczenia z operacji na całym świecie, w tym na Bliskim Wschodzie. A jednocześnie w Wielkiej Brytanii restrykcje w kwestii posiadania broni czy możliwości strzelania dla celów szkoleniowych są nieporównanie większe niż u nas. I tak narodził się pomysł, by zrobić coś razem dla jego i moich klientów.

Naprawdę jesteśmy tak liberalnym rynkiem pod względem korzystania z broni?

Tak, w skali całej Europy. Wyobraź sobie, że odbieram Aarona i jego kolegów z Modlina i mówię: „coś szybko zjemy w McDonaldzie i pędzimy oglądać strzelnicę”. Po dziesięciu minutach jazdy samochodem podjeżdżamy do strzelnicy „Zbrojownia Modlin”, na której najczęściej prowadzę szkolenia, a oni są w szoku. Nie mogą uwierzyć, że strzelnica może funkcjonować tak blisko lotniska. Mówią: „chłopie, w Wielkiej Brytanii nie przeszłoby, gdybym wyciągnął broń, na którą mam pozwolenie, w odległości 5 mil od lotniska. A tu praktycznie brama w bramę masz normalnie funkcjonującą strzelnicę…”.

To może organizowanie takich szkoleń w Polsce dla europejskich klientów to wciąż niezagospodarowana nisza?

Myślę, że na pewno. Jakimś ograniczeniem jest pewnie pogoda w naszym kraju. No bo albo jest za zimno, albo za gorąco, albo pada deszcz, który zmywa papierowe tarcze, albo wieje wiatr, który utrudnia strzelanie. Tu chodzi o to, żeby czerpać z tego przyjemność, mieć odskocznię na kilkanaście dni. Dla mnie osobiście ograniczeniem jest czas, dlatego robię 6–8 szkoleń w skali roku.

Z takiej liczby szkoleń da się zrobić duży biznes?

Nie. Dlatego poza szkoleniami dla cywilów i służb mundurowych jestem także dystrybutorem izraelskiego sprzętu SAN, służącego m.in. do wyważania drzwi. To jest miniaturowy system elektro-hydrauliczny, który w zależności od konfiguracji waży zaledwie ok. 12 kg i możesz nosić go na plecach. Sami w GROM-ie z niego korzystaliśmy, bo jest bezkonkurencyjny na świecie i zaprojektowany do najtrudniejszych zadań taktycznych.

Jak to działa?

Przykładasz np. ramię Door Breakera do przerwy między framugą a drzwiami i dzięki olbrzymiemu ciśnieniu drzwi możesz wypchnąć do środka bądź wyrwać.

Nawet drzwi do skarbca?

Nawet. Dlatego, żeby tym handlować, trzeba mieć koncesję MSWiA, a kupującymi mogą być tylko end-userzy, czyli służby. Ale to jedne z kilkunastu usług, jakie oferujemy w ramach działalności NCTS Group.

Mianowicie?

Zajmujemy się też m.in. ochroną VIP-ów czy zabezpieczeniem i organizacją transportu biżuterii. Wszystko zależy od wymagań zleceniodawcy. Wychodzimy z założenia, że odpowiednio planując zadanie, jesteśmy w stanie wykonać każde zlecenie potencjalnego klienta. Ja organizuję szczegółowy plan oraz obsługującą go ekipę.

Z kim pracujesz?

Z reguły z emerytami… (śmiech).

Takimi jak ty?

Tak, z 40-letnimi emerytami z GROM-u. Bo marka to marka, a klienci chcą bezpieczeństwa, jakości i niezawodności operatorów GROM.

Was this article displayed correctly? Not happy with what you see?

Tabs Reminder: Tabs piling up in your browser? Set a reminder for them, close them and get notified at the right time.

Try our Chrome extension today!


Share this article with your
friends and colleagues.
Earn points from views and
referrals who sign up.
Learn more

Facebook

Save articles to reading lists
and access them on any device


Share this article with your
friends and colleagues.
Earn points from views and
referrals who sign up.
Learn more

Facebook

Save articles to reading lists
and access them on any device