Iga Świątek przegrała z 35. w rankingu WTA Danielle Collins 1:6, 5:7. Na swoich ukochanych kortach w Rzymie. Do soboty z ostatnich 50 meczów z zawodniczkami spoza "trzydziestki" klasyfikacji przegrała tylko raz! To tak dla oddania skali tego wyniku.
Od tygodni próbujemy kłopoty Igi Świątek jakoś zrozumieć i nazwać. Jedni dają im imię Wima Fissette'a, bo nowy trener nie naprawił jeszcze w jej tenisie w zasadzie niczego. Inni – wbrew obiegowej opinii nie tylko polscy dziennikarze – wzywają do tablicy Darię Abramowicz, ze względu na chroniczny brak pewności siebie Igi. A przecież problemy z wygrywaniem ważnych meczów zaczęły się jeszcze w poprzednim sezonie, pod batutą Tomasza Wiktorowskiego. Kto więc temu winny?
Zaryzykuję tezę, że jeśli kryzys Światek ma już nosić jakieś imię, to powinno być to imię Danielle Collins właśnie. Bo wszystko, co złe w tenisie Polki, zaczęło się po meczu z nią, 31 lipca 2024 r. na igrzyskach olimpijskich w Paryżu. I dlatego starcie z Amerykanką w III rundzie turnieju w Rzymie miało niezwykłą wagę. Mogło być dla Świątek na wielu płaszczyznach przełomowe. Ale nie będzie.
Iga na igrzyskach w Paryżu z Collins wprawdzie wygrała, jednak nieprzyjemne pożegnanie i rzucone przez Danielle oskarżenia, zmieniły jej kortowe rutyny. A rutyny właśnie – o czym Daria Abramowicz mówiła kiedyś bardzo często – stanowiły fundament tenisa Igi.
W Paryżu Collins zirytowały dwie rzeczy, na które świat tenisa po cichu zwracał uwagę już wcześniej. Obie sprowadzały się do tego, że Iga w latach dominacji nauczyła się grać mecze w swoim rytmie i na swoich warunkach, z niezachwianą pewnością. Nauczyła się wychodzić do toalety po przegranym secie i tam porządkować sprawy w głowie, nie patrząc specjalnie na zegarek. Nauczyła się też podnosić rakietę i wstrzymywać rywalkę, gdy coś jej przeszkadzało w odbiorze. Prawo numeru jeden.
Collins zwróciła na to uwagę świata. Dziennikarze ze stoperem zaczęli mierzyć czas, który Polka spędza w toalecie i nawoływać do zmian w przepisach, a rywalki pytać, dlaczego podnosi rakietę, skoro nikt jej nie przeszkadza. Collins wybiła po prostu Świątek z idealnego rytmu, co było widać już w kolejnym paryskim meczu z Qinwen Zheng. I wielu późniejszych, ważnych spotkaniach, bo rywalki dostrzegły schemat.
Świątek, która w trudnych chwilach była do tej pory rekinem, rzucającym się do gardła, teraz wydaje się spętana brakiem pewności siebie. Tak było w tym sezonie z Andriejewą, Gauff, Ealą, Ostapienko. W zasadzie tylko porażka z Keys w półfinale Australian Open była spowodowana przede wszystkim świetną grą rywalki.
Presja na Świątek jest namacalna. Podczas turnieju w Madrycie widziałem na własne oczy, jak sędzia ze stołka, przez krótkofalówkę, pytał służb, czy Polka już wraca z przerwy toaletowej, bo mija jej czas. Te same obrazki ujrzeliśmy w sobotę w Rzymie, po przegranym pierwszym secie Igi z Collins. Cztery minuty i cztery sekundy – tyle dokładnie trwała wizyta Polki poza kortem, choć według przepisów ma prawo do pięciu minut, a w dawnych czasach – w tym na igrzyskach w Paryżu – znikała i na siedem.
Teraz się spieszy, bo jest pod lupą. Spieszy się też w grze na korcie, skracając wymiany, choć przecież w tych najdłuższych zawsze była niedościgniona. Nie ma już jednak zaufania do swojego forhendu, do swoich nóg – o czym mówiła po porażce z Coco Gauff w Madrycie, do swojego serwisu. W spotkaniu z Collins pierwsze podanie obroniła przy piątej okazji, po godzinie gry!
Komentatorka Canal+ Klaudia Jans-Ignacik, doświadczona przecież tenisistka, podczas meczu z Amerykanką oceniła, że Świątek jest totalnie usztywniona, a każdemu jej uderzeniu towarzyszy olbrzymie napięcie. "Ona chyba już nie pamięta, jak to jest grać z luzem" – powiedziała. To schemat, który świetnie niestety już znamy.
Collins grała dobrze, ale długo nie musiała sięgać po nic ekstra. Po żadne sztuczki, z których jest przecież znana. Po prostu atakowała słaby serwis Świątek, o którym od dawna mowa, że wymaga pilnych zmian. Poza tym przebijała, czekając na błąd Polki. Działało. To była taka zimna wojna, bo panie od igrzysk olimpijskich zwyczajnie za sobą nie przepadają i czy to przy powitaniu, czy przy innych okazjach wzrokiem raczej się omijały. Aż nadszedł decydujący moment meczu.
Iga Świątek różni się od Danielle Collins tym, że jest znacznie lepszą i bardziej utytułowaną tenisistką. W tym sezonie różni się jednak także tym, że Amerykankę złość i trudności nakręcają, a Polka w nich gaśnie. I tak było niestety również tym razem.
Drugi set toczył się gem za gem, nawet jeśli Collins swoje wygrywała gładko, a Świątek z trudem. W dziesiątej partii dało się dostrzec, że Iga odzyskuje rytm. Polka zaczęła wygrywać dłuższe wymiany, miała nawet szanse na przełamanie rywalki. Nie wykorzystała ich, ale w kolejnym gemie obroniła punkt meczowy i podtrzymała dobre wrażenie.
Widząc, że Świątek rośnie, Collins natychmiast sięgnęła do arsenału swoich sztuczek.
Dostrzegłem to ja, dostrzegli również komentatorzy Canal+. Amerykanka w trakcie wymian nagle zaczęła wydawać głośne dźwięki, a po wygranych piłkach nakręcała się potężnymi w skali okrzykami. "Come on!", "That's it!" – musiały być słyszalne nawet na sąsiednich kortach. Wcześniej, przez cały mecz, była cichutka, jak mysz pod miotłą. Do tego zaciśnięta pięść i groźne spojrzenie w kierunku rywalki. Wystarczyło. Znów nakręciła siebie i stłumiła zapał po drugiej stronie siatki.
Broniąc własnego serwisu, przy stanie 5:6, Świątek wróciła do gry błędów i przegrała mecz, w którym – moim zdaniem – wcale nie była daleko, by odgonić przynajmniej część swoich demonów. To pokazuje jednak, jak krucha jest w tym sezonie dyspozycja Igi. Jak łatwo gubi wiarę w siebie.
"Graj w tenisa, realizuj czeki, powtórz" – w takich koszulkach pozowała kilka miesięcy temu Collins wraz z teamem, reagując na krytykę po Australian Open. Taka życiowa bezczelność nie jest wprawdzie wpisana w DNA Świątek, ale marzy mi się, by choćby w zbliżonym stylu zareagowała na tegoroczne problemy przed ostatnim turniejem na mączce, wielkoszlemowym Roland Garros. Zamiast mówić kolejnej przemowy o nagonce, jakiej jest poddawana ona sama i jej zespół.
"Czasem trzeba mieć na to wszystko wywalone" – powiedziała w swoich najlepszych chwilach Iga, w wywiadzie dla The Players Tribune. Ta strategia wydaje mi się chwilowo ostatnią deską ratunku. Już bez patrzenia na ranking, bez patrzenia na sztab trenerski. Trzeba w końcu uciec z tego błędnego koła.
Share this article with your
friends and colleagues.
Earn points from views and
referrals who sign up.
Learn more